Etykiety

Bruno

Danzig, 2 Grudnia 1933r.
Zniknął - wyrwało go z zamyślenia nagłe olśnienie tłumaczące poczucie braku, jakie towarzyszyło mu ostatnimi dniami chodząc po mieście. Rzeczywiście, Josef B. nie widział go od dawna - ani na ulicach i przystankach, ani w drodze do św. Józefa, gdzie często stał wyczekując gości weselnych przed bramą kościoła. Brakowało go na gdańskich cmentarzach - tam zwykł witać skupionych na swoim smutku żałobników eleganckim ukłonem, ubrany w garnitur z butonierką i w białych rękawiczkach, niczym policjant na środku skrzyżowania kierował kondukt żałobny we właściwą alejkę. Nikt nie wyręczał policjantów i konduktorów w kierowaniu ruchem: na krzyżówkach ulic furmanki i samochody mijały się bezproblemowo, a pociągi stały na peronach i pozwalały ostatnim pasażerom spokojnie wsiąść do środka przed odjazdem. Życie miasta toczyło się sennie i monotonnie; przewidywalnie bez odrobiny chaosu, pojawiającego się wszędzie tam, gdzie wlekąc swą sztywną nogę i stukając bambusową laską o bruk zjawiał się z uśmiechem Bruno ze Stolzenbergu.
Mimo pierwszych ogłoszeń świątecznych w lokalnych gazetach, miasto nie otrząsnęło się jeszcze z listopadowej zadumy, okadzonej dymem z nagrobnych zniczy. Jesienna mgła zawisła od tygodnia i trzymała w sennym letargu ludzi, snujących się powoli ulicami w grudniowe popołudnie. Konduktorzy ziewali przewlekle, leniwie chodząc po wagonie i sprawdzając bilety. Rozglądali się po przystankach wrzeszczańskiej linii za błyszczącym cylindrem, który zwykł górować nad pozostałymi podróżnymi czekającymi na tramwaj. Ale na próżno, tylko zwykli pasażerowie otuleni w płaszcze wyczekują na przyjazd pojazdu. Czasem trafi się jakiś śpiewak, co pogwizdując głośno znane piosenki budzi zaspany wagon. Innym razem wpadnie w pośpiechu jakiś podchmielony gość i czując potrzebę zabawiania sąsiadów, opowiada głośno kawały lub co gorsza, zaczyna politykować. Wtedy, pojawia się konduktor i stając nad delikwentem uprzejmie, ale stanowczo prosi, by zmienił temat. Często zjawia się ktoś, kto stojąc na pomoście przeszukuje długo kieszenie, niczym kolekcjoner wyjmuje kolejne bilety szukając tego właściwego; w końcu ociąga się z płaceniem, by na następnym przystanku wyskoczyć i uciec, wtapiając się w uliczny tłum. Zwykły obdartus! Nie to, co Bruno! Co prawda nigdy nie miał pieniędzy, ale też nigdy nie uciekał! Stał dumnie trzymając się drążka i oznajmiał: Jadę na pogrzeb! Zapłacę jutro! I gdy w opałach, trzymany mocno za ramię przez konduktora spoglądał przez otwarte drzwi na niechybnie zbliżający się bruk przystanku, całą swoją wolą skoncentrowany na skoku, wtedy zazwyczaj któryś z pasażerów wyjmując 25 fenigów mówił: Proszę go puścić! Natychmiast! Ja zapłacę! Poprawiając przekrzywiony szarpaniną cylinder na głowie kłaniał się nisko wybawcy, po czym pewnym krokiem szedł w stronę maszynowni i spoglądając na konduktora mówił głośno: Czy mam to zgłosić?!
Josef B. spotykał zazwyczaj Bruna przy Bramie Oliwskiej wsiadając do "Jedynki" jadącej do Wrzeszcza. Widział go opartego o laskę przy środkowych drzwiach z niezmiennym uśmiechem na twarzy. Mógł przypuszczać, że wysiądzie przy Sporthalle i następnie z okien ruszającego dalej wagonu zobaczy jego smukłą sylwetkę przechodzącą na drugą stronę ulicy, gdzie zniknie zaraz w przycienionych alejkach cmentarnych klonów i lip. Jedynie białe rękawiczki niczym dwa świetliki o zmroku, pozwalały śledzić jego ruch.
Tak było i tego dnia. Tramwaj wraz z Josefem zmierzał już w kierunku Pałacu Uphagena, kiedy Bruno podchodził do bram cmentarza św. Józefa i Brygidy. Wnet zobaczył głowę kościelnego, wystającą ponad żywopłot rozdzielający główną alejkę z rzędami mogił. Gdy ich spojrzenia spotkały się po środku drogi, Bruno wolał bezpiecznie oddalić się i szybko ruszył w stronę kaplicy.
- Bruno, Bruno! Zatrzymaj się! - Usłyszał dochodzące za jego pleców wołanie. Obrócił się i zawahał, czy nie przyśpieszyć kroku.
- Musisz mi pomóc. - Poprosił go podbiegając zdyszany kościelny. - Stamtąd nie widzę kaplicy przez te wszystkie krzaki! Zasłaniają mi widok i nie wiem, kiedy wyprowadzą trumnę na zewnątrz. Bruno pochylając się z lekko przechylonym na czoło cylindrem słuchał uważnie. - Dlatego, jak zobaczysz żałobników wychodzących z kaplicy - ciągnął dalej. - Zamachaj prawą ręką. Będę wtedy wiedział, że trzeba zacząć dzwonić. Zrozumiałeś? Przytaknął skinieniem głowy i stanął na skrzyżowaniu alejek. Spojrzał w prawo na zamknięte drewniane drzwi kaplicy, potem w lewo, by upewnić się, czy kościelny wrócił na swoje miejsce przed grobem. Odwrócił głowę i stał nieruchomo patrząc na otaczające go wokoło nagrobki i pomniki pochowane w cieniu klonów, odgrodzone żywopłotem od cmentarnych alejek. Jeden z grobów pokryty świeżymi kwiatami i wiązankami przykuł jego wzrok. Podszedł bliżej i zobaczył wyblakłe na szarfach polskie napisy: "Józef Kubacz, lekarz i działacz Polonii. Zmarł 14 Stycznia 1933" - przeczytał na płycie. Tak, przypomniał sobie teraz długi kondukt pogrzebowy, który wyruszył spod kościoła św. Józefa, by przez oszronioną aleję lipową dotrzeć na wrzeszczański cmentarz w tamten mroźny styczniowy dzień.
Z zamyślenia wyrwał go uliczny odgłos Wielkiej Alei pomieszany z dźwiękiem marszowego rytmu wybijanego na bębnie - to na placu, po drugiej stronie przy hali sportowej odbywała się musztra grupy mężczyzn, ubranych w ciemno-zielony strój i czarny hełm z kwadratowym daszkiem okrywającym cieniem spocone czoło. Zapatrzył się na równy rząd "kaczych dziobów" równomiernie poruszających się wraz z ich głowami w rytm defiladowego kroku i gdy spojrzał z powrotem, zobaczył, jak z ciemnego wnętrza kaplicy wychylają się pierwsze postacie, a za nimi ciemnobrązowa trumna, niesiona przez czterech grabarzy. Poczuł, jak krew uderza mu do głowy z podniecenia i kręcąc się niezdecydowany - to w prawo to w lewo - krzyczy, machając wyjętą ze spodni chusteczką do ukrytego w krzakach kościelnego:
- Już idą! Już idą! On, poczerwieniały ze złości daje mu znaki, żeby już przestał, ale Bruno nie słysząc odgłosów dzwonu, jeszcze głośniej woła, podskakując z wrażenia na zdrowej nodze: - Idą! Już wyszli z kaplicy! Oniemiały kościelny zaczyna dzwonić, a żałobnicy lekko zdezorientowani i wyrwani z zadumy odgadują w końcu przyczynę zamieszania; próbują przykrywać usta chusteczkami, którymi ocierali przez nabożeństwo łzy rozpaczy, a teraz ukrywają nimi niestosowne w tej chwili uśmiechy.
Gdy pogrzeb dobiegł końca, Bruno ze zdjętym cylindrem trzymanym w zdrowej ręce w niskim ukłonie składał wyrazy współczucia przechodzącym żałobnikom. Mając wciąż w pamięci jego wcześniejsze zaangażowanie wrzucają w ciemną otchłań kapelusza drobne; brzęczą uderzając o siebie i mieszają się z wypowiadanym niewyraźnie: "Danke".
Powiadano, że mieszka na gdańskim Stolzbergu z owdowiałą matką w czynszowych barakach, które ciężko było ogrzać, kiedy mróz szronił okna, a śnieg zasypywał bruk na Pohulance grubą warstwą śniegu. Był kaleką. Jedni mówili, że gdy miał 12 lat, zraniła go bomba w czasie ostatniej wojny; inni, że trafiony piorunem runął jak nieżywy pod drzewem, gdzie schował się przed burzą. Przypadkowi ludzie rękoma wydzierali darń i czarną ziemię, by przykryć go nieprzytomnego; wierzono bowiem, że tylko zakopanie w Matce Ziemi może uratować życie, wchłaniając z porażonego piorunem ciała całą moc energii pędzących strumieniem elektronów. Ci co przeżyją, uważani będą przez wielu za wybrańców bożych i jako świadectwo naznaczeni figurą Lichtenberga - wypalonym śladem przepływającego przez ciało prądu; malującego lustrzane odbicie błyskawicy przedzierającej się przez niebo ku ziemi, zanim dosięga swą mocą ocalonego.
Z "wytatuowanym" na plecach liściem paproci, naznaczony "fraktalem cudu", nie miał jednak łatwego życia; sparaliżowana twarz i sztywna ręka oraz noga ciągnęły go na niziny społecznej hierarchii. Mimo to elegancko ubrany przemierzał uliczki miasta, szukając dla siebie miejsca i pracy. Wszędzie gdzie się pojawiał, chciał ludziom pomagać; tak z dobrego serca, ale też z cichym pragnieniem bycia zauważonym, pokonania tej niewidocznej bariery odrzucenia, która wlokła się za nim przyczepiona do sztywnej nogi, jak przysłowiowy rzep do psiego ogona. I tak, widząc zajętego wypisywaniem mandatu policjanta, kuśtykał na środek skrzyżowania i dyrygował ruchem wymachując białymi rękawiczkami to w lewo, to w prawo. Kierowcy aut i wozów konnych, lekko zaskoczeni, okazywali się jednak posłuszni i mijali nawzajem bez zakłóceń. Wprawdzie raz w lokalnej gazecie pisano o jednoczesnym zderzeniu trzech furmanek, o co podejrzewano Bruna, ale ktoś widział go o tej porze na dworcu, gdzie wyręczał zawiadowcę stacji zajętego rozmową z konduktorem. Gdy ostatnia osoba zniknęła w drzwiach pociągu stojącego na peronie - zapewne obawiając się, że pasażerowie mogą spóźnić się z dotarciem na czas do miejsca podróży - dał znak maszyniście do odjazdu, wyciągając w górę wyprostowaną dłoń w białej rękawiczce.
Najczęściej jednak błąkał się po mieście, oferując pomoc ulicznym sprzedawcom w ich codziennych obowiązkach, choć nie wszyscy podzielali jego entuzjazm i zapał. Pewnej zimy, tuż przed Gwiazdką, widziano go jak usiłował pomagać sprzedawcy choinek. Trzymał w zdrowej ręce jedną z nich i chodząc po placu przed Prezydium Policji zachwalał przechodniom. Ludzie uśmiechali się przyjaźnie i ktoś kupił nawet świąteczne drzewko, jedynie handlarz nie wyglądał na zbytnio zadowolonego. Pewnie z tego powodu, że nie wszystko oddawał do jego rąk Bruno, biorąc za swoją pracę niewielką prowizję, jaka zwykła wpadać przez dziurę w podszewce spodni na spód i wesoło brzęczała w nogawce, niczym świąteczne dzwonki u sań, ku uciesze przechodniów.
Gdy przeganiano go ze straganów, chodził po urzędach i przeglądał tablice ogłoszeń, wczytując się w wywieszone klepsydry i zapowiedzi. Potem ubrany w elegancki garnitur ze świeżym kwiatem w butonierce, białych rękawiczkach i cylindrze kuśtykał w stronę kościoła lub cmentarza. Towarzyszył ludziom w ich smutku - odprowadzając zmarłych w ostatnią drogę i składając najszczersze wyrazy współczucia; i w szczęściu, gdy kłaniając się nisko nowożeńcom i życząc im miłości i zdrowia, otwierał przed młodą parą drzwi limuzyny pod kościołem, niczym nowy rozdział w księdze życia. Dostawał w zamian kilka fenigów, lecz określenie go żebrakiem lub naciągaczem byłoby na wskroś niesprawiedliwe; widziano jak uzbierane pieniądze rzuca na ziemię i pozwala pozbierać je okolicznym dzieciom. Uradowane pobiegły zaraz do pobliskiego sklepu, by kupić tutkę cukierków. Dziwne to zachowanie, bo dokuczały mu one okrutnie: te większe, odważne - podchodziły bliżej i próbowały wyrywać laskę lub zrzucić cylinder; te młodsze, przestraszone - wyśmiewały z daleka jego kalectwo. A mimo to dawał im tą chwilę radości, kiedy rozkoszując się słodyczą, rozpływającą w ich dziecięcych ustach, zapominały o wszechobecnej biedzie. Widać, dobre serce miał Bruno.
Może właśnie wtedy, gdy przeglądał po raz kolejny tablicę ogłoszeń w urzędzie cywilnym, a może gdy przechodził koło słupa na Długim Targu, spotkał po raz pierwszy to Słowo; jego oczy powędrowały w stronę rozporządzenia o bardzo długim i intrygującym tytule: "Ustawa o zapobieganiu narodzin potomstwa obciążonego chorobą dziedziczną". Zaintrygowany zaczął czytać powoli. Z początku szło mu łatwo: Senat Wolnego Miasta Gdańsk ogłasza; nowe rozporządzenie w Niemczech ma obowiązywać również w Gdańsku; wchodzi w życie od 1 stycznie 1934 roku; będzie przymusowa sterylizacja; obejmuje wszystkie… Osoby?! Tu cofnął się zdanie wstecz, lecz znów litery ułożyły się w słowo "Personen" jak za pierwszym razem. Zdziwił się, bo intuicja i rozum podpowiadały mu zgoła inne, na przykład: "Katzen", "Hunden". Potem było jeszcze trudniej: schizofrenia, epilepsja, taniec św. Wita, dziedziczna ślepota i głuchota oraz stosunkowo poważny alkoholizm. Nic z tego nie rozumiał. Nie do końca wiedział, co to jest sterylizacja, ale pierwsze skojarzenie to biel korytarzy lecznicy miejskiej; poczuł nagle to samo przerażenie z przed lat, kiedy jako dziecko na podwórku rówieśnicy straszyli go szpitalem bez okien w niedalekim Kocborowie.
Mijały dni i tygodnie. Ludzie żenili się i umierali, a on nadal pomagał im jak mógł, w tych życiowych zakrętach. Dorośli traktowali go uprzejmie, a dzieci wciąż ganiały za nim po ulicy wyzywając od głupków i chowając się po bramach domów, gdy groźnie wywijał laską. Jedynie młodzi chłopcy w brunatnych koszulach odwracali się coraz częściej mijając go na ulicy; zaczepiali, próbowali zniszczyć jego cylinder, wyzywali od czubków. Raz na Oruni, osaczony przez nich, zdjął bambusową laskę przewieszoną przez chorą rękę i chwytając mocno jej koniec przeprowadził im solidną musztrę. Tego się nie spodziewali! Kiedy pierwszy padł skulony na ziemię trzymając się za brzuch, reszta rozpierzchła się na bezpieczną odległość. Stali pochowani w cieniu kamienic i ubliżali. Uszy Bruna przyzwyczajone do różnych wyzwisk, nagle wyłapały coś, co wzbudziło w nim nieokreślony niepokój: "I tak cię dorwiemy! Zobaczymy, jak będziesz cienko śpiewał, gdy cię wysterylizują, ty Schucherner Bruno!" - krzyknął piegowaty blondyn, a reszta zaśmiała się złowieszczo.
Od tej pory to Słowo czyhało na niego na każdym rogu ulicy; śledziło jego ruchy ze słupów ogłoszeniowych i stron gazet rozwieszonych w oknach sklepów - wytłuszczone w druku senackiego rozporządzenia. Z czasem dołączył do niego plakat i wprowadził go w jeszcze większe zakłopotanie. Spoglądał na dobrze zbudowanego, jasnowłosego mężczyznę. Stał na chwiejnych nogach z pochyloną głową, trzymając drąg przewieszony przez oba ramiona, a na końcu siedziały postacie: jedna z nich z twarzą wściekłej małpy, z grymasem podobnym do szympansa, którego widział leżącego bezwładnie na bruku Staromiejskiego Podwala kilka miesięcy temu (uciekł na dach z klatki wraz ze swoją towarzyszką, by podziwiać stare miasto czerwcową porą i został zastrzelony przez wezwaną policję); na przeciwległym końcu drąga siedział człowiek z kościstymi policzkami, podłużną twarzą i z lekko zatroskaną, niepewną miną. Choć nie nosił się tak elegancko jak Bruno, wyglądał dość podobnie: ubrany w jednorzędowy garnitur oraz kapelusz. Jeśli ta postać jest chora umysłowo - zastanawiał się -  i szkodzi zdrowemu społeczeństwu, jak głosi napis na górze, a on wygląda podobnie, czy znaczy to, że jego życie jest kulą u nogi zdrowego niemieckiego narodu?! Przecież nie stoi w długiej kolejce po zasiłek! Nie kradnie i nie grabi! Nie żebrze na ulicy! Co prawda chodzi na pogrzeby i śluby, gdzie ludzie wrzucą mu co łaska, ale to za okazane serce i życzliwość. I to mają być te koszty, jakie ponosi państwo i społeczeństwo z powodu jego niepełnosprawności?! Znów nic nie rozumiał.
Słowo atakowało Bruna w najbardziej niespodziewanych momentach. Nawet jej ostry chropowaty wydźwięk wyrwał go z błogiego letargu w niedzielne południe dolatując z kościelnej ambony; to sam proboszcz Białk z rozporządzenia biskupa O'Rourke czytał encyklikę, która swym papieskim słowem przeciwstawiała się nowej epidemii pogardy dla życia, rozsiewanej przez wiatr historii po zachodniej Europie, zahaczając o kraje leżące nad zimnym, bałtyckim morzem.
Z czasem pojawiło się w spojrzeniach ludzi mijanych na ulicy. On wciąż im się kłaniał, a oni uprzejmie odpowiadali, choć dostrzegał w ich oczach dziwny błysk podejrzliwości, a może przyszłej zdrady?! Opowiadano sobie w tramwajach o rzekomych denuncjacjach mieszkańców kamienic na uprzykrzających życie sąsiadów. Po takim donosie, specjalna komisja zwana sądem zdrowia dziedzicznego w skład której wchodził prawnik i dwóch lekarzy, orzekała o przymusowej sterylizacji. Taki dla przykładu drobny pijaczek, który nocnymi libacjami naraził się sąsiadom - został zadenuncjowany, a następnie uznany przez komisję za "poważnego alkoholika" i podlegający tym samym przymusowej sterylizacji. Biedaczysko, mógł się odwołać od decyzji lub lepiej gdzieś się ukryć. Czy słusznie?
- Ja tam takiego bym nie żałowała - gada jedna przekupka do drugiej. - Taki to tylko wstyd przynosi, a swoim dzieciom to narobi tylko płaczu!  - Ale jak go wykastrują, to co takiej kobiecie po takim chłopie! - odpowiada druga. - Przyjdzie jej żyć pod jednym dachem z takim pijaczyną, a nie będzie miała nikogo, kto ją będzie bronić przed nim na stare lata! Ludzie spierają się przywołując historię z własnych podwórek, a na drewnianych krzesłach w sunących po torach tramwajach toczy się ideowa walka o sumienia podróżujących, w której zwolennicy nowych porządków pewnym głosem wygłaszali swoje opinie: - Czy znane jest Panu zdanie wypowiedziane przez doktora Liek - słyszeć było głos eleganckiego mężczyzny trzymającego w ręku torbę lekarską. - Ten szanowany gdański chirurg powiedział, pozwoli Pan, że przytoczę: "Wszędzie ten sam obraz spustoszenia; system leczy i troszczy się o słabe, aspołeczne, leniwe jednostki. Hasłem nie jest już wolna droga dla sprawnej i kompetentnej jednostki, ale wolna droga dla niesprawnych i niekompetentnych". I to trzeba zmienić! - Tak, tu liczy się naród! - odpowiedział mu jego rozmówca, obcięty na krótko starszy pan w obcisłym dwurzędowym garniturze z odznaką w klapie. - Ktoś, kto z niearyjskim genomem lub z wrodzoną niedoskonałością żył obok nas, dziś nie może dłużej być naszym sąsiadem! Przecież jego spojrzenie, oddech i ruch - skażony niedoskonałością istnienia, może skazić nasze przyszłe pokolenie! Musimy odsunąć od siebie uczucia litości i wzruszeń nad nimi wszystkimi! W naszym doskonałym narodzie nie ma miejsca na poświęcanie się osobom niedorozwiniętym, dlatego musimy przeciwdziałać, zanim się narodzą! Kurczył się Bruno pod głośnym hukiem tuby propagandy, rozsiewającej swoje złowrogie słowa niczym kichający chory zarazki po wagonie.
Ludzie nadal lubią Bruna, ale w zbiorowej świadomości pojawia się coraz częściej jako ten typ z plakatu po lewej: pod swoim ciężarem bytu, zgina kark porządnego Niemca niosącego go na drągu przez życie w podróży na gapę. Jego niedoskonała forma przeszkadza otaczającemu go światu. A przecież przez całe swoje życie próbował się temu przeciwstawić. Im bardziej ograniczało go kalectwo, tym bardziej rozkwitał w środku; tym więcej okazywał ludziom życzliwości i zrozumienia. Ale w ich świecie pojawiały się kolejne Słowa - kuszące obietnicą doskonalszego, łatwiejszego i przyjemniejszego życia. Już niedługo w cieniu norymberskiej ustawy jawić się będzie jako ten, któremu nie będzie dane stanąć na ślubnym kobiercu. Choćby nawet znalazła się taka, co się zgodzi wziąć za męża kalekę, nie dla niego przysięga małżeńska: że wierność, że miłość i że ją nie opuści aż do śmierci. A i śmierć przylgnie do niego niczym łaska, oddana mu z litości przez jego wspaniałomyślnych władców, którzy pewnego wrześniowego dnia, spoglądając przez hotelowe okno na spokojne morze Zatoki Gdańskiej, okrzykną w triumfie konkwistadorów zbrodniczy program naprawy świata, eufemistycznie nazwany Eutanazją.
Jak liście spadające z drzew zwiastując nadejście ponurych jesiennych dni, tak zniknięcie z ulic gdańskich bówków, ubogo ubranych tułaczy, czy innych oryginałów przepowiadało nadchodzący upadek wolnego miasta. Ulice stawały się monotonnie szare, z brunatnym odcieniem w tle. I zniknął też Bruno. Próżno go szukać na ulicach i cmentarzach. Co robi? Nie do końca wiadomo. Może zmienił swój wygląd; ubrany teraz w popielate spodnie na szelkach, białą koszulę z podwiniętymi mankietami i jednorzędową kamizelką, z beretem na głowie, wtopiony w tłum ulicy chodzi powoli chodnikami wspierając się na lasce, od miejsca do miejsca, szukając dorywczej pracy?
Pewnie nadal może liczyć na proboszcza Białka; dopóki żyje, zleca mu drobne prace wokół kościoła i cmentarza na Emaus; wznoszący się na stromym stoku po drugiej stronie Kartuskiej, wymagał dużo pracy, by utrzymać go w należnym porządku. Zapewne trudno jest Brunowi wdrapać się na koniec cmentarza, który sięga aż na sam szczyt Suchanina. Na górze rozciąga się sieć brukowanych dróg z wybudowanymi jednopiętrowymi ceglanymi domami. Składają się z dwóch jednakowych części, jakby każda z nich budowana od sterczącego na boku komina, spotykała się idealnie po środku i była lustrzanym odbiciem tej drugiej. Zrośnięte ze sobą jak syjamskie bliźniaki, tworzą jedno ciało na zewnątrz, z dwoma sercami w środku, bijącymi rytmem życia dwóch różnych rodzin zamieszkujących dom. W przydomowych ogrodach stoją posadzony świerk bądź brzoza, które zapewne urosną na wielkie drzewa za kilkadziesiąt lat, a ich czubki wystawać będą ponad płaskie wzniesienie, porośnięte trawą, z małą wieżą ciśnień pobliskiego ujęcia wody po środku osiedla. Lubił spoglądać na ich równy ceglany szereg, ze spadzistymi dachami ustawionymi w jednej linii wzdłuż ulicy.Gdy już tam dotarł, podziwiać mógł przed sobą bezkresną panoramę miasta: po lewej stronie wały obronne Grodziska i dalej dźwigi stoczni na tle zamglonej zatoki, a po środku - Stare Miasto z górującym nad zwartym zlepkiem dachów prostopadłościanem - wieżą kościoła Najświętszej Marii Panny. Na prawo - zadrzewione wzgórze Biskupiej Górki, z ponad którego słońce co dzień rozpoczynało swoją wędrówkę po niebie. Gdy wytężył wzrok, mógł dostrzec zarys swojej ulicy ciągnącej się na pagórkowatym płaskowyżu równolegle po drugiej stronie Kartuskiej. Trudno było dostrzec jego dom, zasłonięty wysokimi kamienicami czynszowymi budowanymi dla pracowników stoczni. Gdańsk rozrastał się z roku na rok, a ludzie z różnych zakątków Rzeszy przybywali tu, osiedlali i żenili się. Co miał więc zrobić Bruno? Nie mógł siedzieć wciąż w ukryciu, kiedy tyle szczęścia rozpływało się po mieście z odgłosem kościelnych dzwonów. Ubrał więc garnitur, wyczyścił cylinder, ręką w białej rękawiczce włożył świeży kwiat w butonierkę i poszedł kuśtykając na przystanek. Wrócił, na przekór wciąż złowrogo brzmiącym Słowom.
- Mamo - szepce mała dziewczynka wtulona w sukienkę matki. - Czy to jest Głupi Bruno? Mama spogląda zmieszana na mężczyznę obok w tramwaju, elegancko ubranego, z uśmieszkiem nieschodzącym z twarzy. Przytakuje lekko głową dając jednocześnie znak córce, by zachowywała się dyskretniej. Dziś, bardziej niż kiedyś trzeba uważać na Słowa. Nie wiadomo, do czyich uszu popłyną i jakie demony zbudzą. Codziennie, ciemne chmury dymu, niczym brud z wytrzepywanego dywanu, unoszą się nad niebem Wielkiej Rzeszy oczyszczając niemiecki naród z niedoskonałości. Zdziwiła się jego widokiem; widocznie jakiś niewidzialny parasol chroni go przed gradem złowrogich Słów, które negują prawo do bycia takich jak on i zamieniają ich w popiół nieistnienia. Przygląda się mała Vera w milczeniu dziwnej postaci w wysokim cylindrze i białych rękawiczkach. Gdy dorośnie i nie będzie jej już w tym mieście, spotkanie z Brunem stanie się jednym z tych wielu puzzli wspomnień, które próbuje układać w całość, kiedy często myśli o Gdańsku i tęskni za piaszczystymi plażami zatoki, spoglądając na to samo morze stojąc na skalistym brzegu Szwecji. Lecz póki co, jest rok 1943; Vera jedzie z matką tramwajem na cmentarz krematoryjny odwiedzić grób dziadka i obserwuje dziwnego towarzysza podróży. Troszkę się go boi, ale świeży kwiat w butonierce ośmiela ją i nawet się do niego uśmiecha, przełamując dziecięcy strach. Zastanawia się gdzie jedzie?
Coraz więcej pogrzebów, a niewiele ślubów. Nie ma kto się żenić. Miasto wyludnia się z mężczyzn; zostają ludzie starsi, kobiety i dzieci. Nie ciągnie Bruna na cmentarze - za dużo mundurów i sztandarów w kondukcie żałobnym wokół zrozpaczonych rodzin, żegnających synów, mężów i ojców. Jeszcze pojawia się na weselu w Zigankerberg, pomaga w ustawianiu stołów i krzeseł. Częstują go ciastem i kieliszkiem brandy na odchodne. Po stromej dróżce, wzdłuż cmentarza Emaus idzie w dół w stronę Kartuskiej. Widzi, jak przybywa świeżych grobów, biedniejszych i prostszych; bez podmurówek i wielkich płyt. Będzie łatwiej je usuwać, gdy przyjdzie na to czas - kiedy zrówna się z ziemią historię i pamięć, zamieni w zaniedbane parki lub place zabaw. "A gdzie mnie pochowają?" - zapytał chmury, ulotnych świadków zdarzeń, kuśtykając w stronę domu.
Powiadają, że dopadł go ogień historii, który wzbija się ponad czasy i wciąż jedni palą drugich: w piecach, stodołach czy zrabowanych kościołach. Tym razem padło na nich - do niedawna jeszcze rasa wybrana - teraz zwykła podpałka, znikająca bezimienna forma, podpalona innym złowrogim Słowem: Zemsta.
Zginął w płomieniach, z tłumem gdańszczan zamkniętych w pomieszczeniu podpalonym kanistrem z benzyną przez wyzwolicieli miasta - następnych, którzy uzurpowali sobie prawo do eliminacji innych. Jego prochy zmieszane z pogorzeliskiem opadły na granitową posadzkę kościoła, ale duch, w czarnym cylindrze i białych rękawiczkach, zdążył ulecieć nad zrujnowanym miastem w stronę Stolzenbergu i dalej na zbocze Emaus. W jesienne noce pojawia się czasem by grabić żółte liście, opadające na zarośnięte krzakami cmentarne alejki; wspina się wyżej i wyżej, aby na szczycie Suchanina błąkać się po asfaltowych uliczkach osiedla.
Zdziwiony szuka szeregu spadzistych domków równo ustawionych wzdłuż ulic, tam gdzie zapraszano go na wesela, lecz niewiele z nich zostało. Stoją, przetrwały wojnę, ale ludzka ręka zmieniła je nie do poznania. Niczym za dotknięciem zarażoną trądem dłonią, wyrastają na nich narośla ścian i dachów zamieniając je w odpychające formy: tu, jak huba na drzewie, sterczy prostopadłościan dobudowanego skrzydła domu; innemu białą czapkę z pustaków wsadzili na dach, by dobudować jedno piętro; jeszcze inny w poczuciu wyższości urósł do kilku pięter z małą wieżyczką zwieńczającą jego płaski dach. Te, które przetrwały w oryginalnym kształcie, oślepły z zamurowanymi oknami po bokach, lub z tynkiem pomalowanym na jaskrawy kolor stały w głębi zarośniętego ogrodu jakby wstydząc się własnego wyglądu. Tylko drzewa w ogrodzie - duże wyrośnięte świerki i brzozy - ostały się działaniom nowo przybyłym mieszkańcom.
Jeszcze tylko kilka kroków wspinaczki i staje przy wieżyczce ciśnień, aby rozejrzeć się wokoło i ukłonić śpiącemu miastu. Wysokie bloki zasłaniają mu ukochany Stolzenberg i Stare Miasto. Dopiero na końcu parkingu przy Biedronce roztacza się przed nim widok miasta oświetlonego latarniami i czerwonymi światełkami ostrzegającymi samoloty lądujące w nocy nad miastem. Stoi tak zapewne, aż ciemne niebo rozjaśni się poświatą wschodzącego słońca nad Biskupią Górką. Wtedy rozpłynie się w nadchodzącej od morza mgle i zniknie. Do następnej nocy.


Gazeta Gdańska, Nr. 277/33

 
 
Źródła:
  1. Z miasta, Gazeta Gdańska, Nr. 277
  2. Fanatyzm rasowy w III Rzeszy. Eugenika i eutanazja, www.dw.de
  3. Brunon Zwarra, "Wspomnienia gdańskiego bówki - część I".
  4. Vera Ratzke Jansson, "Często myślę o Gdańsku".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz