Danzig, 2 Grudnia 1933r.
Zniknął - wyrwało go z zamyślenia nagłe olśnienie tłumaczące poczucie
braku, jakie towarzyszyło mu ostatnimi dniami chodząc po mieście. Rzeczywiście,
Josef B. nie widział go od dawna - ani na ulicach i przystankach, ani w drodze
do św. Józefa, gdzie często stał wyczekując gości weselnych przed bramą
kościoła. Brakowało go na gdańskich cmentarzach - tam zwykł witać skupionych na
swoim smutku żałobników eleganckim ukłonem, ubrany w garnitur z butonierką i w
białych rękawiczkach, niczym policjant na środku skrzyżowania kierował kondukt
żałobny we właściwą alejkę. Nikt nie wyręczał policjantów i konduktorów w
kierowaniu ruchem: na krzyżówkach ulic furmanki i samochody mijały się
bezproblemowo, a pociągi stały na peronach i pozwalały ostatnim pasażerom
spokojnie wsiąść do środka przed odjazdem. Życie miasta toczyło się sennie i
monotonnie; przewidywalnie bez odrobiny chaosu, pojawiającego się wszędzie tam,
gdzie wlekąc swą sztywną nogę i stukając bambusową laską o bruk zjawiał się z
uśmiechem Bruno ze Stolzenbergu.
Mimo pierwszych ogłoszeń świątecznych w lokalnych gazetach, miasto nie
otrząsnęło się jeszcze z listopadowej zadumy, okadzonej dymem z nagrobnych
zniczy. Jesienna mgła zawisła od tygodnia i trzymała w sennym letargu ludzi,
snujących się powoli ulicami w grudniowe popołudnie. Konduktorzy ziewali
przewlekle, leniwie chodząc po wagonie i sprawdzając bilety. Rozglądali się po
przystankach wrzeszczańskiej linii za błyszczącym cylindrem, który zwykł
górować nad pozostałymi podróżnymi czekającymi na tramwaj. Ale na próżno, tylko
zwykli pasażerowie otuleni w płaszcze wyczekują na przyjazd pojazdu. Czasem
trafi się jakiś śpiewak, co pogwizdując głośno znane piosenki budzi zaspany
wagon. Innym razem wpadnie w pośpiechu jakiś podchmielony gość i czując
potrzebę zabawiania sąsiadów, opowiada głośno kawały lub co gorsza, zaczyna
politykować. Wtedy, pojawia się konduktor i stając nad delikwentem uprzejmie,
ale stanowczo prosi, by zmienił temat. Często zjawia się ktoś, kto stojąc na
pomoście przeszukuje długo kieszenie, niczym kolekcjoner wyjmuje kolejne bilety
szukając tego właściwego; w końcu ociąga się z płaceniem, by na następnym
przystanku wyskoczyć i uciec, wtapiając się w uliczny tłum. Zwykły obdartus!
Nie to, co Bruno! Co prawda nigdy nie miał pieniędzy, ale też nigdy nie
uciekał! Stał dumnie trzymając się drążka i oznajmiał: Jadę na pogrzeb! Zapłacę
jutro! I gdy w opałach, trzymany mocno za ramię przez konduktora spoglądał
przez otwarte drzwi na niechybnie zbliżający się bruk przystanku, całą swoją wolą
skoncentrowany na skoku, wtedy zazwyczaj któryś z pasażerów wyjmując 25 fenigów
mówił: Proszę go puścić! Natychmiast! Ja zapłacę! Poprawiając przekrzywiony
szarpaniną cylinder na głowie kłaniał się nisko wybawcy, po czym pewnym krokiem
szedł w stronę maszynowni i spoglądając na konduktora mówił głośno: Czy mam to
zgłosić?!
Josef B. spotykał zazwyczaj Bruna przy Bramie Oliwskiej wsiadając do
"Jedynki" jadącej do Wrzeszcza. Widział go opartego o laskę przy
środkowych drzwiach z niezmiennym uśmiechem na twarzy. Mógł przypuszczać, że
wysiądzie przy Sporthalle i następnie z okien ruszającego dalej wagonu zobaczy
jego smukłą sylwetkę przechodzącą na drugą stronę ulicy, gdzie zniknie zaraz w
przycienionych alejkach cmentarnych klonów i lip. Jedynie białe rękawiczki
niczym dwa świetliki o zmroku, pozwalały śledzić jego ruch.
Tak było i tego dnia. Tramwaj wraz z Josefem zmierzał już w kierunku Pałacu
Uphagena, kiedy Bruno podchodził do bram cmentarza św. Józefa i Brygidy. Wnet
zobaczył głowę kościelnego, wystającą ponad żywopłot rozdzielający główną
alejkę z rzędami mogił. Gdy ich spojrzenia spotkały się po środku drogi, Bruno
wolał bezpiecznie oddalić się i szybko ruszył w stronę kaplicy.
- Bruno, Bruno! Zatrzymaj się! - Usłyszał
dochodzące za jego pleców wołanie. Obrócił się i zawahał, czy nie przyśpieszyć
kroku.
- Musisz mi pomóc. - Poprosił go
podbiegając zdyszany kościelny. - Stamtąd nie widzę kaplicy przez te wszystkie
krzaki! Zasłaniają mi widok i nie wiem, kiedy wyprowadzą trumnę na zewnątrz.
Z zamyślenia wyrwał go uliczny odgłos Wielkiej Alei pomieszany z dźwiękiem
marszowego rytmu wybijanego na bębnie - to na placu, po drugiej stronie przy
hali sportowej odbywała się musztra grupy mężczyzn, ubranych w ciemno-zielony
strój i czarny hełm z kwadratowym daszkiem okrywającym cieniem spocone czoło.
Zapatrzył się na równy rząd "kaczych dziobów" równomiernie
poruszających się wraz z ich głowami w rytm defiladowego kroku i gdy spojrzał z
powrotem, zobaczył, jak z ciemnego wnętrza kaplicy wychylają się pierwsze
postacie, a za nimi ciemnobrązowa trumna, niesiona przez czterech grabarzy.
Poczuł, jak krew uderza mu do głowy z podniecenia i kręcąc się niezdecydowany -
to w prawo to w lewo - krzyczy, machając wyjętą ze spodni chusteczką do ukrytego
w krzakach kościelnego:
- Już idą! Już
idą!
Gdy pogrzeb dobiegł końca, Bruno ze zdjętym cylindrem trzymanym w zdrowej
ręce w niskim ukłonie składał wyrazy współczucia przechodzącym żałobnikom.
Mając wciąż w pamięci jego wcześniejsze zaangażowanie wrzucają w ciemną otchłań
kapelusza drobne; brzęczą uderzając o siebie i mieszają się z wypowiadanym
niewyraźnie: "Danke".
Powiadano, że mieszka na gdańskim Stolzbergu z owdowiałą matką w
czynszowych barakach, które ciężko było ogrzać, kiedy mróz szronił okna, a
śnieg zasypywał bruk na Pohulance grubą warstwą śniegu. Był kaleką. Jedni
mówili, że gdy miał 12 lat, zraniła go bomba w czasie ostatniej wojny; inni, że
trafiony piorunem runął jak nieżywy pod drzewem, gdzie schował się przed burzą.
Przypadkowi ludzie rękoma wydzierali darń i czarną ziemię, by przykryć go
nieprzytomnego; wierzono bowiem, że tylko zakopanie w Matce Ziemi może uratować
życie, wchłaniając z porażonego piorunem ciała całą moc energii pędzących
strumieniem elektronów. Ci co przeżyją, uważani będą przez wielu za wybrańców
bożych i jako świadectwo naznaczeni figurą Lichtenberga - wypalonym śladem
przepływającego przez ciało prądu; malującego lustrzane odbicie błyskawicy
przedzierającej się przez niebo ku ziemi, zanim dosięga swą mocą ocalonego.
Z "wytatuowanym" na plecach liściem paproci, naznaczony
"fraktalem cudu", nie miał jednak łatwego życia; sparaliżowana twarz
i sztywna ręka oraz noga ciągnęły go na niziny społecznej hierarchii. Mimo to
elegancko ubrany przemierzał uliczki miasta, szukając dla siebie miejsca i
pracy. Wszędzie gdzie się pojawiał, chciał ludziom pomagać; tak z dobrego
serca, ale też z cichym pragnieniem bycia zauważonym, pokonania tej
niewidocznej bariery odrzucenia, która wlokła się za nim przyczepiona do
sztywnej nogi, jak przysłowiowy rzep do psiego ogona. I tak, widząc zajętego
wypisywaniem mandatu policjanta, kuśtykał na środek skrzyżowania i dyrygował
ruchem wymachując białymi rękawiczkami to w lewo, to w prawo. Kierowcy aut i
wozów konnych, lekko zaskoczeni, okazywali się jednak posłuszni i mijali
nawzajem bez zakłóceń. Wprawdzie raz w lokalnej gazecie pisano o jednoczesnym
zderzeniu trzech furmanek, o co podejrzewano Bruna, ale ktoś widział go o tej
porze na dworcu, gdzie wyręczał zawiadowcę stacji zajętego rozmową z
konduktorem. Gdy ostatnia osoba zniknęła w drzwiach pociągu stojącego na
peronie - zapewne obawiając się, że pasażerowie mogą spóźnić się z dotarciem na
czas do miejsca podróży - dał znak maszyniście do odjazdu, wyciągając w górę
wyprostowaną dłoń w białej rękawiczce.
Najczęściej jednak błąkał się po mieście, oferując pomoc ulicznym
sprzedawcom w ich codziennych obowiązkach, choć nie wszyscy podzielali jego
entuzjazm i zapał. Pewnej zimy, tuż przed Gwiazdką, widziano go jak usiłował
pomagać sprzedawcy choinek. Trzymał w zdrowej ręce jedną z nich i chodząc po
placu przed Prezydium Policji zachwalał przechodniom. Ludzie uśmiechali się
przyjaźnie i ktoś kupił nawet świąteczne drzewko, jedynie handlarz nie wyglądał
na zbytnio zadowolonego. Pewnie z tego powodu, że nie wszystko oddawał do jego
rąk Bruno, biorąc za swoją pracę niewielką prowizję, jaka zwykła wpadać przez
dziurę w podszewce spodni na spód i wesoło brzęczała w nogawce, niczym
świąteczne dzwonki u sań, ku uciesze przechodniów.
Gdy przeganiano go ze straganów, chodził po urzędach i przeglądał tablice
ogłoszeń, wczytując się w wywieszone klepsydry i zapowiedzi. Potem ubrany w
elegancki garnitur ze świeżym kwiatem w butonierce, białych rękawiczkach i
cylindrze kuśtykał w stronę kościoła lub cmentarza. Towarzyszył ludziom w ich
smutku - odprowadzając zmarłych w ostatnią drogę i składając najszczersze
wyrazy współczucia; i w szczęściu, gdy kłaniając się nisko nowożeńcom i życząc
im miłości i zdrowia, otwierał przed młodą parą drzwi limuzyny pod kościołem,
niczym nowy rozdział w księdze życia. Dostawał w zamian kilka fenigów, lecz
określenie go żebrakiem lub naciągaczem byłoby na wskroś niesprawiedliwe;
widziano jak uzbierane pieniądze rzuca na ziemię i pozwala pozbierać je
okolicznym dzieciom. Uradowane pobiegły zaraz do pobliskiego sklepu, by kupić tutkę
cukierków. Dziwne to zachowanie, bo dokuczały mu one okrutnie: te większe,
odważne - podchodziły bliżej i próbowały wyrywać laskę lub zrzucić cylinder; te
młodsze, przestraszone - wyśmiewały z daleka jego kalectwo. A mimo to dawał im
tą chwilę radości, kiedy rozkoszując się słodyczą, rozpływającą w ich
dziecięcych ustach, zapominały o wszechobecnej biedzie. Widać, dobre serce miał
Bruno.
Może właśnie wtedy, gdy przeglądał po raz kolejny tablicę ogłoszeń w
urzędzie cywilnym, a może gdy przechodził koło słupa na Długim Targu, spotkał
po raz pierwszy to Słowo; jego oczy powędrowały w stronę rozporządzenia
o bardzo długim i intrygującym tytule: "Ustawa o zapobieganiu narodzin
potomstwa obciążonego chorobą dziedziczną". Zaintrygowany zaczął czytać
powoli. Z początku szło mu łatwo: Senat Wolnego Miasta Gdańsk ogłasza; nowe
rozporządzenie w Niemczech ma obowiązywać również w Gdańsku; wchodzi w życie od
1 stycznie 1934 roku; będzie przymusowa sterylizacja; obejmuje wszystkie…
Osoby?! Tu cofnął się zdanie wstecz, lecz znów litery ułożyły się w słowo
"Personen" jak za pierwszym razem. Zdziwił się, bo intuicja i rozum
podpowiadały mu zgoła inne, na przykład: "Katzen",
"Hunden". Potem było jeszcze trudniej: schizofrenia, epilepsja,
taniec św. Wita, dziedziczna ślepota i głuchota oraz stosunkowo poważny
alkoholizm. Nic z tego nie rozumiał. Nie do końca wiedział, co to jest
sterylizacja, ale pierwsze skojarzenie to biel korytarzy lecznicy miejskiej;
poczuł nagle to samo przerażenie z przed lat, kiedy jako dziecko na podwórku
rówieśnicy straszyli go szpitalem bez okien w niedalekim Kocborowie.
Mijały dni i tygodnie. Ludzie żenili się i umierali, a on nadal pomagał im
jak mógł, w tych życiowych zakrętach. Dorośli traktowali go uprzejmie, a dzieci
wciąż ganiały za nim po ulicy wyzywając od głupków i chowając się po bramach
domów, gdy groźnie wywijał laską. Jedynie młodzi chłopcy w brunatnych koszulach
odwracali się coraz częściej mijając go na ulicy; zaczepiali, próbowali
zniszczyć jego cylinder, wyzywali od czubków. Raz na Oruni, osaczony przez
nich, zdjął bambusową laskę przewieszoną przez chorą rękę i chwytając mocno jej
koniec przeprowadził im solidną musztrę. Tego się nie spodziewali! Kiedy
pierwszy padł skulony na ziemię trzymając się za brzuch, reszta rozpierzchła
się na bezpieczną odległość. Stali pochowani w cieniu kamienic i ubliżali. Uszy
Bruna przyzwyczajone do różnych wyzwisk, nagle wyłapały coś, co wzbudziło w nim
nieokreślony niepokój: "I tak cię dorwiemy! Zobaczymy, jak będziesz cienko
śpiewał, gdy cię wysterylizują, ty Schucherner Bruno!" - krzyknął
piegowaty blondyn, a reszta zaśmiała się złowieszczo.
Od tej pory to Słowo czyhało na niego na każdym rogu ulicy; śledziło
jego ruchy ze słupów ogłoszeniowych i stron gazet rozwieszonych w oknach sklepów
- wytłuszczone w druku senackiego rozporządzenia. Z czasem dołączył do niego
plakat i wprowadził go w jeszcze większe zakłopotanie. Spoglądał na dobrze
zbudowanego, jasnowłosego mężczyznę. Stał na chwiejnych nogach z pochyloną
głową, trzymając drąg przewieszony przez oba ramiona, a na końcu siedziały
postacie: jedna z nich z twarzą wściekłej małpy, z grymasem podobnym do
szympansa, którego widział leżącego bezwładnie na bruku Staromiejskiego Podwala
kilka miesięcy temu (uciekł na dach z klatki wraz ze swoją towarzyszką, by
podziwiać stare miasto czerwcową porą i został zastrzelony przez wezwaną
policję); na przeciwległym końcu drąga siedział człowiek z kościstymi
policzkami, podłużną twarzą i z lekko zatroskaną, niepewną miną. Choć nie nosił
się tak elegancko jak Bruno, wyglądał dość podobnie: ubrany w jednorzędowy
garnitur oraz kapelusz. Jeśli ta postać jest chora umysłowo - zastanawiał się
- i szkodzi zdrowemu społeczeństwu, jak
głosi napis na górze, a on wygląda podobnie, czy znaczy to, że jego życie jest
kulą u nogi zdrowego niemieckiego narodu?! Przecież nie stoi w długiej kolejce
po zasiłek! Nie kradnie i nie grabi! Nie żebrze na ulicy! Co prawda chodzi na
pogrzeby i śluby, gdzie ludzie wrzucą mu co łaska, ale to za okazane serce i
życzliwość. I to mają być te koszty, jakie ponosi państwo i społeczeństwo z
powodu jego niepełnosprawności?! Znów nic nie rozumiał.
Słowo atakowało Bruna w najbardziej niespodziewanych
momentach. Nawet jej ostry chropowaty wydźwięk wyrwał go z błogiego letargu w
niedzielne południe dolatując z kościelnej ambony; to sam proboszcz Białk z
rozporządzenia biskupa O'Rourke czytał encyklikę, która swym papieskim słowem
przeciwstawiała się nowej epidemii pogardy dla życia, rozsiewanej przez wiatr
historii po zachodniej Europie, zahaczając o kraje leżące nad zimnym, bałtyckim
morzem.
Z czasem pojawiło się w spojrzeniach ludzi mijanych na ulicy. On wciąż im
się kłaniał, a oni uprzejmie odpowiadali, choć dostrzegał w ich oczach dziwny
błysk podejrzliwości, a może przyszłej zdrady?! Opowiadano sobie w tramwajach o
rzekomych denuncjacjach mieszkańców kamienic na uprzykrzających życie sąsiadów.
Po takim donosie, specjalna komisja zwana sądem zdrowia dziedzicznego w skład
której wchodził prawnik i dwóch lekarzy, orzekała o przymusowej sterylizacji.
Taki dla przykładu drobny pijaczek, który nocnymi libacjami naraził się
sąsiadom - został zadenuncjowany, a następnie uznany przez komisję za
"poważnego alkoholika" i podlegający tym samym przymusowej
sterylizacji. Biedaczysko, mógł się odwołać od decyzji lub lepiej gdzieś się
ukryć. Czy słusznie?
- Ja tam takiego
bym nie żałowała - gada jedna przekupka do drugiej. - Taki to tylko wstyd
przynosi, a swoim dzieciom to narobi tylko płaczu!
Ludzie nadal lubią Bruna, ale w zbiorowej świadomości pojawia się coraz
częściej jako ten typ z plakatu po lewej: pod swoim ciężarem bytu, zgina kark
porządnego Niemca niosącego go na drągu przez życie w podróży na gapę. Jego
niedoskonała forma przeszkadza otaczającemu go światu. A przecież przez całe
swoje życie próbował się temu przeciwstawić. Im bardziej ograniczało go
kalectwo, tym bardziej rozkwitał w środku; tym więcej okazywał ludziom życzliwości
i zrozumienia. Ale w ich świecie pojawiały się kolejne Słowa - kuszące
obietnicą doskonalszego, łatwiejszego i przyjemniejszego życia. Już niedługo w
cieniu norymberskiej ustawy jawić się będzie jako ten, któremu nie będzie dane
stanąć na ślubnym kobiercu. Choćby nawet znalazła się taka, co się zgodzi wziąć
za męża kalekę, nie dla niego przysięga małżeńska: że wierność, że miłość i że
ją nie opuści aż do śmierci. A i śmierć przylgnie do niego niczym łaska, oddana
mu z litości przez jego wspaniałomyślnych władców, którzy pewnego wrześniowego
dnia, spoglądając przez hotelowe okno na spokojne morze Zatoki Gdańskiej,
okrzykną w triumfie konkwistadorów zbrodniczy program naprawy świata,
eufemistycznie nazwany Eutanazją.
Jak liście spadające z drzew zwiastując nadejście ponurych jesiennych dni,
tak zniknięcie z ulic gdańskich bówków, ubogo ubranych tułaczy, czy innych
oryginałów przepowiadało nadchodzący upadek wolnego miasta. Ulice stawały się
monotonnie szare, z brunatnym odcieniem w tle. I zniknął też Bruno. Próżno go
szukać na ulicach i cmentarzach. Co robi? Nie do końca wiadomo. Może zmienił
swój wygląd; ubrany teraz w popielate spodnie na szelkach, białą koszulę z
podwiniętymi mankietami i jednorzędową kamizelką, z beretem na głowie, wtopiony
w tłum ulicy chodzi powoli chodnikami wspierając się na lasce, od miejsca do
miejsca, szukając dorywczej pracy?
Pewnie nadal może liczyć na proboszcza Białka; dopóki żyje, zleca mu drobne
prace wokół kościoła i cmentarza na Emaus; wznoszący się na stromym stoku po drugiej
stronie Kartuskiej, wymagał dużo pracy, by utrzymać go w należnym porządku.
Zapewne trudno jest Brunowi wdrapać się na koniec cmentarza, który sięga aż na
sam szczyt Suchanina. Na górze rozciąga się sieć brukowanych dróg z
wybudowanymi jednopiętrowymi ceglanymi domami. Składają się z dwóch jednakowych
części, jakby każda z nich budowana od sterczącego na boku komina, spotykała
się idealnie po środku i była lustrzanym odbiciem tej drugiej. Zrośnięte ze
sobą jak syjamskie bliźniaki, tworzą jedno ciało na zewnątrz, z dwoma sercami w
środku, bijącymi rytmem życia dwóch różnych rodzin zamieszkujących dom. W
przydomowych ogrodach stoją posadzony świerk bądź brzoza, które zapewne urosną
na wielkie drzewa za kilkadziesiąt lat, a ich czubki wystawać będą ponad
płaskie wzniesienie, porośnięte trawą, z małą wieżą ciśnień pobliskiego ujęcia
wody po środku osiedla. Lubił spoglądać na ich równy ceglany szereg, ze
spadzistymi dachami ustawionymi w jednej linii wzdłuż ulicy.Gdy już tam dotarł,
podziwiać mógł przed sobą bezkresną panoramę miasta: po lewej stronie wały
obronne Grodziska i dalej dźwigi stoczni na tle zamglonej zatoki, a po środku -
Stare Miasto z górującym nad zwartym zlepkiem dachów prostopadłościanem - wieżą
kościoła Najświętszej Marii Panny. Na prawo - zadrzewione wzgórze Biskupiej
Górki, z ponad którego słońce co dzień rozpoczynało swoją wędrówkę po niebie.
Gdy wytężył wzrok, mógł dostrzec zarys swojej ulicy ciągnącej się na
pagórkowatym płaskowyżu równolegle po drugiej stronie Kartuskiej. Trudno było
dostrzec jego dom, zasłonięty wysokimi kamienicami czynszowymi budowanymi dla
pracowników stoczni. Gdańsk rozrastał się z roku na rok, a ludzie z różnych
zakątków Rzeszy przybywali tu, osiedlali i żenili się. Co miał więc zrobić
Bruno? Nie mógł siedzieć wciąż w ukryciu, kiedy tyle szczęścia rozpływało się
po mieście z odgłosem kościelnych dzwonów. Ubrał więc garnitur, wyczyścił
cylinder, ręką w białej rękawiczce włożył świeży kwiat w butonierkę i poszedł
kuśtykając na przystanek. Wrócił, na przekór wciąż złowrogo brzmiącym Słowom.
- Mamo - szepce
mała dziewczynka wtulona w sukienkę matki. - Czy to jest Głupi Bruno?
Coraz więcej pogrzebów, a niewiele ślubów. Nie ma kto się żenić. Miasto
wyludnia się z mężczyzn; zostają ludzie starsi, kobiety i dzieci. Nie ciągnie
Bruna na cmentarze - za dużo mundurów i sztandarów w kondukcie żałobnym wokół
zrozpaczonych rodzin, żegnających synów, mężów i ojców. Jeszcze pojawia się na
weselu w Zigankerberg, pomaga w ustawianiu stołów i krzeseł. Częstują go
ciastem i kieliszkiem brandy na odchodne. Po stromej dróżce, wzdłuż cmentarza
Emaus idzie w dół w stronę Kartuskiej. Widzi, jak przybywa świeżych grobów,
biedniejszych i prostszych; bez podmurówek i wielkich płyt. Będzie łatwiej je
usuwać, gdy przyjdzie na to czas - kiedy zrówna się z ziemią historię i pamięć,
zamieni w zaniedbane parki lub place zabaw. "A gdzie mnie pochowają?"
- zapytał chmury, ulotnych świadków zdarzeń, kuśtykając w stronę domu.
Powiadają, że dopadł go ogień historii, który wzbija się ponad czasy i
wciąż jedni palą drugich: w piecach, stodołach czy zrabowanych kościołach. Tym
razem padło na nich - do niedawna jeszcze rasa wybrana - teraz zwykła podpałka,
znikająca bezimienna forma, podpalona innym złowrogim Słowem: Zemsta.
Zginął w płomieniach, z tłumem gdańszczan zamkniętych w pomieszczeniu
podpalonym kanistrem z benzyną przez wyzwolicieli miasta - następnych, którzy
uzurpowali sobie prawo do eliminacji innych. Jego prochy zmieszane z
pogorzeliskiem opadły na granitową posadzkę kościoła, ale duch, w czarnym
cylindrze i białych rękawiczkach, zdążył ulecieć nad zrujnowanym miastem w
stronę Stolzenbergu i dalej na zbocze Emaus. W jesienne noce pojawia się czasem
by grabić żółte liście, opadające na zarośnięte krzakami cmentarne alejki;
wspina się wyżej i wyżej, aby na szczycie Suchanina błąkać się po asfaltowych
uliczkach osiedla.
Zdziwiony szuka szeregu spadzistych domków równo ustawionych wzdłuż ulic,
tam gdzie zapraszano go na wesela, lecz niewiele z nich zostało. Stoją,
przetrwały wojnę, ale ludzka ręka zmieniła je nie do poznania. Niczym za
dotknięciem zarażoną trądem dłonią, wyrastają na nich narośla ścian i dachów
zamieniając je w odpychające formy: tu, jak huba na drzewie, sterczy
prostopadłościan dobudowanego skrzydła domu; innemu białą czapkę z pustaków
wsadzili na dach, by dobudować jedno piętro; jeszcze inny w poczuciu wyższości
urósł do kilku pięter z małą wieżyczką zwieńczającą jego płaski dach. Te, które
przetrwały w oryginalnym kształcie, oślepły z zamurowanymi oknami po bokach,
lub z tynkiem pomalowanym na jaskrawy kolor stały w głębi zarośniętego ogrodu
jakby wstydząc się własnego wyglądu. Tylko drzewa w ogrodzie - duże wyrośnięte
świerki i brzozy - ostały się działaniom nowo przybyłym mieszkańcom.
Jeszcze tylko kilka kroków wspinaczki i staje przy wieżyczce ciśnień, aby
rozejrzeć się wokoło i ukłonić śpiącemu miastu. Wysokie bloki zasłaniają mu
ukochany Stolzenberg i Stare Miasto. Dopiero na końcu parkingu przy Biedronce
roztacza się przed nim widok miasta oświetlonego latarniami i czerwonymi
światełkami ostrzegającymi samoloty lądujące w nocy nad miastem. Stoi tak
zapewne, aż ciemne niebo rozjaśni się poświatą wschodzącego słońca nad Biskupią
Górką. Wtedy rozpłynie się w nadchodzącej od morza mgle i zniknie. Do następnej
nocy.
Gazeta Gdańska, Nr. 277/33 |
Źródła:
- Z miasta, Gazeta Gdańska, Nr. 277
- Fanatyzm rasowy w III Rzeszy. Eugenika i eutanazja, www.dw.de
- Brunon Zwarra, "Wspomnienia gdańskiego bówki - część I".
- Vera Ratzke Jansson, "Często myślę o Gdańsku".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz