Etykiety

Ochłodzenie


Danzig, 14 Stycznia 1933


 Zima nie rozpieszcza. Po ciepłym początku roku, w ostatnich dniach mroźna pogoda spowodowała oblodzenie ulic i zamarznięcie wszystkich cieków wodnych w mieście, włącznie z Wisłą. Ustał ruch promów i parowców pasażerskich. Nawet wysłanie lodołamaczy przez Radę Portu nie poprawiło sytuacji. Praca w porcie zamarła, statki przymarznięte do kei i oblepione lodem stały czekając na odwilż. Na ulicach nie lepiej; gołoledź spowodowała, że nie brakowało nieszczęśliwych wypadków z powodu pośliźnięć. Najczęściej łamały się nogi w podudziu i kostki, a ręce w okolicach ramienia. Szczególnie niebezpieczne były okolice kanału raduńskiego, gdzie unosząca się wilgoć z nad rzeki opadła przymarzając na pobliskich chodnikach. W ciągu jednego dnia, Josef B. był świadkiem dwóch wypadków w mieście, spowodowanych nagłym ochłodzeniem. 

Na jednym z mostów, starszy pan w futrzanej czapce przekrzywionej na jeden bok, z grymasem bólu na twarzy trzymał się za opuchniętą kostkę, leżąc na chodniku. Potok niemieckich przekleństw przerywał postękiwania. Jego twardy akcent wydał się Josefowi skądś znajomy, przypominając mowę z rodzinnych stron. Przystanął i wtopił się w zebrany tłum. Przechodnie otoczyli nieszczęśnika, pomagając mu oprzeć się o ceglany mur mostu. Wokół leżały rozsypane białe kartki ze szkicami mebli, szeleszczące na wietrze wokół szarej kartonowej teczki z gotyckim napisem uczynionym czarnym atramentem: "Zakład Stolarski Augusta Janke, Allenstein". Wezwany na miejsce policjant, po rozeznaniu, postanowił zatrzymać przejeżdżający samochód i rozkazał kierowcy zawieźć starszego pana do miejskiej lecznicy. Jak donosiła lokalna prasa z dnia 12 Stycznia 1933, August Janke odniósł "wywichnięcie lewego ramienia oraz złamanie kostki lewej nogi". Z pewnością wiekowego już p. Janke czekała długa rekonwalescencja po przewiezieniu do rodzinnego domu w Olsztynie.

Mróz dawał we znaki. Woda w rurociągach miejskich zamarzała i rozsadzała od wewnątrz rury, które pękając wybijały wodę z ulic niczym fontannę na kilka metrów w górę. Tak też było w czwartkowy poranek, 14 Stycznia na Holzmarkt, kiedy Josef B. zaszyty w kołnierzu swojego płaszcza jechał tramwajem Nr.3 przez Targ Drzewny. Nagle tramwaj zwolnił, a Josef patrząc przez zamarznięte okno, zobaczył strumień bulgoczącej wody strzelającej w powietrze przed sklepem firmy Mix. Konduktor kazał wszystkim wysiąść i przejść na drugie pobocze drogi. Ponieważ rura pękła bezpośrednio pod szyną tramwajową, każdy tramwaj musiał przejechać przez staw, który w krótkim czasie powstał na drodze. Kiedy pusty pojazd przejechał już przez wielką kałużę, zmarznięci czekaniem pasażerowie mogli z powrotem wsiąść do środka. Niestety nie było to łatwe, bo należało przeskoczyć wartki strumień wody spływającej w kierunku ulicy Gancarskiej, by nie zmoczyć sobie butów.

Zamarzły rzeki i stawy, które stały się placem zabaw dla dzieci, gdy wracając po szkole urządzały sobie ślizgawkę. Była to ryzykowna zabawa.

Przekonał się o tym uczeń Ernest Lewandowski, kiedy biegając po zamarzniętej Raduni nagle wpadł do wody. Zobaczył to inny uczeń, 8-letni Konrad Kujawski z Oruni i z narażeniem własnego życia pośpieszył na pomoc. Lokalna prasa okrzyknęła Konrada młodocianym bohaterem, który szczęśliwie wydobył z wody swojego szkolnego kolegę. Mniej szczęścia miał Albert Witt, dziesięcioletni syn rybaka ze Sztutowa, który wpadł do Zalewu Wiślanego. Na ratunek pośpieszył mu 15-letni starszy brat Ernest, lecz pod nim również zarwał się lód. Zaalarmowany ojciec, zdołał uratować jedynie starszego syna. Martwe ciało Alberta wydobyto z wody tego samego dnia.
Zima nie rozpieszcza. Brak regularnej pracy nadwątlił portfele większości Gdańszczan. Pieniędzy brakuje na dogrzanie mieszkań i kupno wartościowego jedzenia. Na nieszczęście, szerzy się epidemia chorób zakaźnych. Szkarlatyna, dyfteryt i grypa zbierają żniwo wśród dzieci i dorosłych w powiecie Gdańskie Wyżyny. Wezwani do chorych lekarze proponowali zazwyczaj popularną ówcześnie metodę Grabowa, czyli dietę - rosół gotowany z gołębi i suchary, a także zażywanie specjalnego lekarstwa. Podawane na stołowej żelaznej łyżce było ohydnie niesmaczne, przywołując wszystkie najgorsze smaki, począwszy od słoności, kwasoty, cierpkości, a kończąc na niczym niezaspokojonym gorzkim smaku w ustach. Lepsze już od tego było zażywanie oleistego, pachnącego rybą tranu, zagryzanego posoloną skórką od chleba.

Z dziada pradziada, przekazywana była jedna z życiowych prawd, że dobrze jest podawać profilaktycznie dzieciom łyżkę stołową tranu dziennie. Nie jedno pokolenie przeszło przykrą, ale i niezawodną kurację walcząc zawzięcie z tym starym weteranem lecznictwa zaciskając usta, grymasząc, czy wypluwając z buzi podaną zawartość. Mijały lata, a w tej kwestii nic się nie zmienia. Trwa podjazdowa walka między dorosłymi i dziećmi, by przekupić tych drugich i skłonić do zażywania odrażającego w smaku i zapachu medykamentu. Miesza się więc tran z różnymi roztworami owoców, pachnący podejrzliwie truskawką, brzoskwinią czy bananem. Rzeczywiście zapach łudzi, ale po jego zażyciu wciąż atakuje kubki smakowe intensywny smak zgniłego dorsza. Dlatego nowa nadzieja w Jecorolu, którego reklamy pojawiły się w lokalnych gazetach z nastaniem zimy. 

Jak podaje przedwojenna prasa lekarska, swoje lecznicze właściwości Jecorol zawdzięcza trafnej kombinacji antocyjanowych soków owocowych. W jego skład wchodził jod, związany z garbnikami, sole fosforowe, wapniowe i soki owocowe. Jego cena, choć wciąż wysoka dla większości mieszkańców, znacznie spadła w tym roku i za flakonik trzeba było zapłacić 3 złote i 20 groszy, czyli około pół guldena.

Nie wszystkich było stać na kupno tranu lub Jecorolu. Josef B. walczył z objawami przeziębienia starym sposobem zapamiętanym z rodzinnego domu: pokrojony czosnek na pajdzie chleba z masłem i roztarte żółtko z cukrem.


Reklama Jecorolu (źródło: Gazeta Gdańska, nr 1/33)




Źródła:
  1. Z miasta, Gazeta Gdańska, Nr. 1, 9-11/33.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz